Po ustaleniu rodzaju armatury pozostał mi wybór kolorystyki ścian do mojej mikroskopijnej łazienki. Z pozoru wybór wydawał się dziecinnie prosty, bo co można wykombinować w pomieszczeniu, gdzie nieustannie chlapie się wodą na wszystkie strony. W grę wchodziły jedynie kafelki. Marzyły mi się ciemne tonacje z elementami, które nadałyby wnętrzu pewnej magii.

Szybko jednak przekonałam się, że nie jest to dobra opcja. Po pierwsze mała łazienka stałaby się optycznie jeszcze mniejsza, po drugie – bardzo jasne, kontrastujące z ceramiką fugi tworzyłyby perspektywę szorowania ich kilka razy w roku szczoteczką do zębów.

Wybrałam się zatem na spacer po sklepie z ceramiką. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam rozmaite kafelki, w tym także i te niestandardowe, imitujące tkaninę, drewno, a nawet wyroby skórzane. Od tej różnorodności zakręciło mi się w głowie. Wybór znowu okazał się niezwykle trudny. Na domiar złego kątem oka zobaczyłam piękne szklane kafle. Wyglądały urzekająco. Pomijając fakt ceny, nie były jednak dobrym rozwiązaniem do mojej łazienki, w której natłok sprzętów całkowicie przyćmiłby ich elegancję. Pozostało zatem skierowanie się w stronę oklepanej, jakkolwiek zawsze modnej klasyki.

Tutaj wybór ograniczył się do wzoru i wielkości kafli. Wybrałam duże prostokątne w kolorze beżowym, a jako wykończenie całości – brązowe z motywem liści. Miałam wrażenie, że ciepłe, jasne kolory nadadzą przytulności pomieszczeniu, które zawsze kojarzyło mi się z relaksem, a brąz stanie się doskonałym wykończeniem. Chyba się nie pomyliłam, bo efekt końcowy wnętrza prezentuje się całkiem nieźle. Pozostał wybór drobnych dodatków typu dozownik do mydła, czy mydelniczka. Sprzedawca doradził mi akcesoria w kolorze ecru z elementami srebra. Nie omieszkam wspomnieć, że mnie spodobały się przezroczyste dodatki z motywem zatopionych w nich roślin, ale od mojego męża usłyszałam, że będą wyglądać nieco jarmarcznie. Cokolwiek to nie oznacza, przystałam na tę bardziej ascetyczną opcję, ciesząc się, że mam to już za sobą!